Wysiedleńcze perypetie

Ryszard Markiewicz

Zbliżał się poranek 19–go września 1939r w czasie, gdy 2 pułk „Landespolizei” wdzierał się w nasze osiedle „PAGED”, aby zawładnąć wraz z innymi oddziałami, resztę Kępy z Babim Dołem i Oksywiem. Dla nas stłoczonych w piwnicy, w jazgot toczącej się walki, wmieszał się okrzyk „alle Menner raus” powtórzony kilkakroć od strony wejścia, z przynagleniem „aber schnell” co oznaczać miało dla mężczyzn,  szybkie wyjście na zewnątrz. W takich okolicznościach, bez pożegnania opuścił nas ojciec. Pobiegł z innymi w czym stał, bez czapki i marynarki, popędzany przez żołnierzy niemieckich pod ostrzałem frontowym w kierunku Gdyni. Takie postępowanie, agresor usprawiedliwiał tym, że cywile brali udział w obronie wraz z żołnierzami, co  nie  polegało na prawdzie. Złowieszczy okrzyk „raus” groźny od pierwszego zetknięcia się z okupantem, zaczął prześladować naszą rodzinę przez całą  wojnę. Wielokrotnie przyszło nam podobnie jak ojcu, opuszczać domostwo nie z własnej woli.

Tymczasem, po kilku dniach udało się matce Betty ustalić miejsce pobytu ojca Leona i dostarczyć mu nie zabraną odzież. Przebywał na selekcji w obozie emigracyjnym Grabówka. Pocieszał, że niedługo wróci, niestety za swoją przedwojenną działalność społeczno-polityczną, m.in. w organizacji kombatanckiej, został 29 września z grupą  tysiąca innych, skierowany do obozu w Nowym Porcie m.in. w celu odgruzowywania „Westerplatte”, a po dwóch tygodniach do Stutthofu, gdzie otrzymał numer więźnia politycznego – 5338, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po jego powrocie z lagru.

przepustka_ryszarda_markiewicza_autora_wspomnie_do_arsenau_awers01

Tymczasem po upływie 5 tygodni od rozstania, przyszła kolej na wysiedlania z dzielnicy Oksywie rodzin napływowych, do których i nas zaliczono, ze względu na urodzenie ojca w Białymstoku. Przybył on na Pomorze po raz pierwszy w 1920 roku jako jeden z żołnierzy wyzwalających je z pod zaboru. Następnie w 1924 roku podjął się pracy w powstałych Warsztatach Portowych Marynarki Wojennej w Pucku w zawodzie tokarza, a w 1927 przeniósł się wraz z nimi i rodziną na Oksywie. Większość osób urodzonych na Pomorzu otrzymała już wcześniej od gestapo lub organów bezpieczeństwa zezwolenia na dalszy pobyt zamieszkania. My wraz z matką go nie uzyskaliśmy, chociaż ona urodzona była w Gdańsku, ja w Chmielnie, siostry: Jadwiga w Pucku, Krystyna na Oksywiu.
W dniu wysiedlenia, 26 października 1939 roku, matka udała się na komisariat dzielnicowego Gestapo, w celu wyjaśnienia naszego przypadku, z prośbą o pozwolenie na pozostanie w domu, do czasu powrotu ojca z okresowego zatrzymania, nadmieniając że wyjazd we wskazane miejsce jest raczej niemożliwy ze względu na przekazanie tych terenów Rosjanom. Funkcjonariusze początkowo wyrazili zgodę, pod warunkiem natychmiastowego podpisania zobowiązania przyjęcia niemieckiej listy narodowościowej z racji miejsca urodzenia, niemniej zasugerowali, że niecelowo jest czekać na powrót ojca, bo o tym nie oni decydują. Ze zrozumiałych względów matka propozycji nie przyjęła, skłoniło to gestapowców do zmiany decyzji i polecenia natychmiastowego opuszczenia mieszkania z pozostawieniem kluczy w drzwiach i udaniem się na transport. W razie niepodporządkowania zaleceniom, zagrozili karą śmierci. Wracając do domu, spotkała córkę Jadwigę i obie stały się świadkami egzekucji dwóch 16-letnich młodzieńców przez patrol niemiecki, nieopodal naszego bloku. Pod wpływem tych i wcześniejszych emocji, przynagliła nas do wyjścia.
Szybko spakowaliśmy szkolne plecaki, tobołek i walizkę. Wychodząc z domu dowiedzieliśmy się jeszcze, że przyczyną rozstrzelania, była obecność chłopców w obcym, opuszczonym już przez wysiedleńców mieszkaniu. Po sześciokilometrowym marszu, dotarliśmy do dworca i ujrzeliśmy w holu tłum rozgorączkowanych ludzi. Na peronie towarowym pociąg pełen wysiedlonych szykował się do odjazdu. Przybywającym i nam kazano wycofać się i czekać na kolejny transport w dniu następnym. Odwrót do domu stał się niemożliwy. Matka podjęła decyzję przenocowania nieopodal dworca u znajomych zamieszkałych przy ulicy Leśnej, którzy nie zostali jeszcze wysiedleni. Tam przygarnięto nas na kilka dni, czyniąc jednocześnie rozpoznanie odnośnie naszej sytuacji. Ostatecznie doradzono, aby dyskretnie udać się najkrótszą drogą do babci ( matki naszej mamy) zamieszkałej w Chmielnie (powiat kartuski) i tam przeczekać na ewentualne wiadomości od ojca, nie ujawniając się. Wędrówka trwała dwa dni, częściowo z pomocą przygodnie napotkanych furmanek.

leon_markiewicz_ojciec_autora_wspomnie01

W styczniu  1940 roku babcia otrzymała od ojca kartkę z zapytaniem, czy ma jakieś wiadomości o nas. Donosił też, że przebywa w filii obozu Stutthof-Tigenhof na robotach rolnych. W następnym liście pocieszony że  przebywamy u babci, donosił o możliwości zwolnienia go na podstawie starań rodziny z motywacją wyjazdu do Białegostoku. Po blisko czteromiesięcznym ukrywaniu, przyszło nam ujawnić się na policji, co było nie łatwe. Dodatkowo udaje się uzyskać zwolnienie ojca z lagru. W połowie marca przybywa do nas bardzo schorowany i wycieńczony. Zwolnienie otrzymuje pod warunkiem wyjazdu z rodziną do ZSRR za pośrednictwem konsulatu radzieckiego. Konsul w Gdańsku każe rodzinie czekać i zgłosić się tymczasowo w Gdyni do Arbeitsamtu w celu przydzielenia pracy do czasu wyjazdu.

Chwilowo skierowano nas do pustego mieszkania w dzielnicy Oksywie. Tylko jeden blok dzielił od miejsca, które zamieszkiwaliśmy przed wojną, gdzie pozostawiliśmy cały dorobek. Od znajomych wypożyczyliśmy do czasu wyjazdu najbardziej potrzebne do życia przedmioty. Przedwojenne mieszkanie zajmował Niemiec i brakowało nam odwagi by poprosić go o cokolwiek własnego. Ojciec otrzymał pracę w kuźni, matka w stołówce. Nam będącym w wieku  11-13 lat kazano zgłosić się do szkoły, by uczyć się nowego języka.
W styczniu 1941 roku konsul powiadomił ostatecznie, że wszelkie wyjazdy do ZSRR zostały wstrzymane i przyjdzie nam pozostać na miejscu. W związku z powyższym, kwaterunek nakazał opuścić dotychczasowe mieszkanie w ciągu tygodnia, jako że jest ono przewidziane do zamieszkania przez Niemców. Nam polecono poszukać schronienia na własną rękę i to w barakach poza miastem, inaczej istniało zagrożenie wysłania do obozu pracy z rozbiciem rodziny. Ostatecznie udało się znaleźć przytułek w dzielnicy Kolonia – Obłuże pod numerem 260 u znajomego, który udostępnił na swym podwórku komórkę dotychczasowo wykorzystywaną do przechowywania narzędzi gospodarczych, pozostawiając w jego drugiej części kury i króliki. Pomieszczenie o powierzchni 15 m² było bez oświetlenia i wody. Otrzymaliśmy okrągły piecyk z jednym palnikiem, stół, łóżko i taborety. My, dzieci spaliśmy na podłodze na siennikach wypchanych słomą.

przepustka_betty_markiewicz_matki_autora_wspomnie01
Od tego momentu okupant zaczął nas prześladować ze zdwojoną siłą. Odczuwaliśmy to nie tylko ze strony administracji, pracodawców czy szkoły, ale i od znacznej części zniemczonych oraz zapisujących się do trzeciej grupy  sympatyków Hitlera, która szybko przerastać zaczęła malejącą na tym terenie grupę Polaków. Dzieliły nas z nimi wzajemne podejrzenia, z ich strony donosicielstwo, obnoszenie się z  uprzywilejowaniem i pogardą dla biedy, towarzyszącej nam na co dzień. Jako Polacy nie mieliśmy prawa wybierać ani zwalniać się z miejsc pracy. Była ona przymusowa od 14 roku życia. Ojciec, zostaje przeniesiony do powstającej stoczni  DWK ( Deutsche Werke Kiel – Werk Gotenhafen). Pracodawca nakłania go do podpisania listy narodowości białoruskiej, jednak ojciec nie wyraża zgody. Przymuszają go do regularnego meldowania się na rozmowy w Gestapo na Kamiennej Górze, z której wraca nieraz posiniaczony. Matka zostaje zwolniona z pracy w stołówce, jako że nie ulega namowom podpisania Volkslisty. Musi pogodzić się z koniecznością wykonywania pracy sprzątaczki, początkowo w barakach „Gemeinschaftslager” przy Stoczni DWK, a potem  „Torpedoversuchsanstalt-Oxhőft” chociaż miała ukończoną „Hoh Schule” – szkołę w języku niemieckim i proponowano jej pracę urzędniczki w przypadku podpisania listy. Wraz ze zbliżaniem się zimy, dalsze przebywanie w prymitywnych warunkach, stało się dla nas trudne do zniesienia. Po wielu poszukiwaniach, udaje się zdobyć nieco lepsze  pomieszczenie pod nr 252 o powierzchni użytkowej 20m². Nadal brakowało wody i kanalizacji. Lokum choć nie dawało warunków sanitarnych ani wypoczynkowych, w przeciwieństwie do poprzedniego pozwalało przetrwać.

przepustka__na_teren_stoczni_jadwigi_markiewicz

My dzieci osiągając 13-14 lat, byliśmy sukcesywnie zwalniani ze szkoły i kierowani poprzez Arbeitsamt do przymusowej pracy. Ja w charakterze pomocnika elektroinstalatora pracowałem w „Kriegsmatrinearsenal-Gotenhafen”. Zarabiałem miesięcznie w latach 1941 do 1945  średnio 20 marek, tymczasem minimum potrzebne do egzystencji wynosiło co najmniej 60 marek. Tylko rodzinie zawdzięczam przeżycie. Siostra Jadwiga, choć zatrudniona na etacie gońca, musiała wykonywać równolegle prace kreślarskie w biurze konstrukcyjnym stoczni DWK, za co nie otrzymywała wynagrodzenia. Młodsza siostra Krystyna jako pracownik fizyczny zatrudniona była sezonowo w fabryce octu.

Rodzina pracując w różnych rejonach portu, była zagrożona bombardowaniem. Niejeden nalot przeżyła w pracy. Codziennie udając się  do niej, nie mieliśmy pewności że szczęśliwie powrócimy do domu. Podlegaliśmy tam stałej kontroli i obserwacji. Wprowadzono zakaz posługiwania się mową polską tak w pracy jak i na ulicy. Nocą istniał zakaz wychodzenia z domu. Nie wolno było chodzić do kawiarń, lokalów gastronomicznych, uprawiać sportów i chodzić na jakiekolwiek imprezy kulturalno-rozrywkowe, nie mówiąc już o kąpieli w morzu czy plażowaniu. Zakazano korzystania z bibliotek. Nie mieliśmy okazji czytać książek i czasopism w języku polskim, gdyż nie było ich w sprzedaży. Wierzący nie mieli prawa modlić się z polskich modlitewników i spowiadać się w języku ojczystym. Posiadanie radioodbiornika, aparatu fotograficznego czy chociażby przekazywanie wiadomości  zagranicznych, było zakazane pod groźbą kary śmierci lub zesłania do obozu. Często byliśmy nachodzeni w miejscu zamieszkania przez „Blockleitera” z  NSDAP, którego zadaniem było inwigilować nas i informować przełożonych o antyniemieckiej postawie i działalności, która  nie była nam obca. Penetrował wszystkie zakamarki mieszkania doszukując się śladów polskości. Groził wywiezieniem do obozu pracy, w przypadku dalszego ociągania się z decyzją podpisania Volkslisty.

Z zarobionych pieniędzy musieliśmy odprowadzać bardzo wysoki podatek zwany „Polensteuer” i daninę „Osthilfe”, z czego Niemcy byli zwolnieni, starczało zaledwie na utrzymanie. Żyliśmy wyłącznie z przydzielonych kartek żywnościowych „P”. Otrzymywane racje żywnościowe stanowiły 60% zapotrzebowania kalorycznego i nie obejmowały produktów z mąki pszennej, jaj, mleka, ryb, owoców i warzyw oraz innych, które były zastrzeżone wyłącznie na kartki „D”, czyli dla Niemców oraz pozostałych uprzywilejowanych narodowości. Mięso, masło i cukier były przydzielone w ilości o połowę mniejszej niż im. Odczuwało się głód. Dokuczała anemia, szczególnie ojcu. Brakowało przydziału na odzież, obuwie i produkty gospodarstwa domowego. W końcu grudnia 1944 roku, po zbombardowaniu stoczni DWK i przerwaniu produkcji okrętów podwodnych, siostra Jadwiga otrzymała z pracy polecenie przygotowania się do udziału w etapowej ewakuacji biura z wyposażeniem na zachód, mimo że była Polką.

Na dwa miesiące przed opuszczeniem Niemców miasta Gotenhafen, wydano nam dowody osobiste zwane „Kennkartami”, na okładce których zamiast litery „P” wstawiono czerwoną opaskę, a wewnątrz dopisano ironicznie, ze posiadacz staje się podopiecznym terenów wschodnich przyłączonych do III Rzeszy. Dowód ten okazał się już nieprzydatny w czasie wojny, ale przydał się do udokumentowania polskości na Pomorzu, gdzie przeszło połowa przedwojennej ludności, uległa namową Niemców wpisując się  dobrowolnie lub z przymusu  na Volkslistę. W roku 1944 na 150 tysięcy mieszkańców Gotenhafen wraz z dzielnicami, stanowiliśmy  mniejszość z liczbą około 8-miu tysięcy, tymczasem ilość Eingedeutschów wzrosła co najmniej do 40 tysięcy.

dokument_tosamoci_leona_markiewicza_ojca_autora_wspomnie01
Przypadkowe zrzucenie bomby dnia 26 stycznia 1945 roku tuż obok zamieszkanego przez nas baraku, powodujące jego częściowe uszkodzenie, bez uszczerbku na naszym zdrowiu, zmobilizowało całą rodzinę do ucieczki z Gotenhafen. Dezercja z miejsca pracy w tamtym czasie zagrożona była karą śmierci. To bardzo ryzykowne dla nas postępowanie, miało na celu niedopuszczenie do rozdzielenia rodziny oraz uchronienia się z pod ognia frontowego, znanego nam z kampanii wrześniowej 1939 roku, tyle że w mającym nastąpić czasie, znacznie groźniejszego. Szczęśliwie udaje się zbiec do Chmielna i następnie jeszcze przez sześć tygodni ukrywać, do czasu nadejścia oddziałów radzieckich w dniu 10 marca 1945 roku. Ojciec w wieku 47 lat zapada na nieuleczalną chorobę nabytą jeszcze w lagrze i dopiero po śmierci, w połowie maja wracamy do Gdyni, do miasta w którym tak bardzo  pragnął zamieszkać po wojnie, ale nie było mu to  dane. Tymczasem rodzina ojca z Białegostoku doniosła, że jego dwaj bracia zostali przez Rosjan wywiezieni na Syberię i tam zginęli, innych deportowano na roboty. Z tych danych można by wywnioskować, że nasz nie doczekany wyjazd do ZSRR, być może uchronił nas od podobnego losu.

Wróciwszy stwierdziliśmy, że przedwojenny dorobek był już nie do odzyskania. Z racji braku wolnych mieszkań, znajomi  na Grabówku odstąpili nam  niewielkie pomieszczenie. Tu życie zmusiło nas do podjęcia pracy zarobkowej, która nie była nam obca z czasu wojny. Siostra Jadwiga w Stoczni Gdyńskiej, ja w Urzędzie Morskim, gdzie zanim podjęliśmy się zasadniczej pracy, w pierwszej kolejności uczestniczyliśmy w odgruzowywaniu i odbudowie swoich zakładów i portu. Nie zapominaliśmy też, chodzić codziennie po pracy do szkoły, by nadrabiać  pięcioletnie zaległości w nauce.